Pamiętacie zachwyty nad Egipską Wiosną? Jak to młodzi, wykształceni, z dużych miast z pomocą Fejsa i Tłita obalili wrednego i krwiożerczego Mubaraka? Zgodnie z polityczną poprawnością nakazującą bezmyślnie cieszyć się z każdego upadku systemu autorytarnego (a przynajmniej nie-demokratycznego) i z naiwną fascynacją, jaką budzą wśród tzw. elit wszelkie ruchy demokratyczne, wydarzenia w Egipcie w 2011 r. budziły powszechną sympatię i poparcie.
Tymczasem, 2 lata po tej fantastycznej rewolucji, armia w Egipcie przejęła władzę. Okazało się, że o wiele łatwiej jest obalić dyktatora, niż stworzyć stabilny rząd. Jedność demonstrantów z placu Tahrir rozpadła się, bo i nie mogło być inaczej, jako że zawsze o wiele łatwiej jest zjednoczyć się „przeciw czemuś” niż „za czymś”. Ale to samo w sobie nie jest ani dziwne ani groźne. Zachowując wszelkie proporcje, to samo stało się i w Polsce, gdzie jedność dziesięciomilionowej Solidarności zastąpiły partie i koterie. I mimo nostalgicznych westchnień ludzi, którzy nie rozumieją, że tamta jedność była płytka, by nie rzec – pozorna, taki skutek jest czymś naturalnym i raczej pożytecznym.
W Egipcie istotne jest co innego: zaledwie dwa lata od obalenia Mubaraka, na placu Tahrir znowu zebrali się demonstranci, by doprowadzić do usunięcia kolejnego prezydenta, tym razem wybranego już w wolnych (podobno) wyborach. Pokazało to, że przeciętnemu Egipcjaninowi (aktywnemu politycznie) nie chodzi o system demokratyczny (co jestem w stanie zrozumieć), ale o to, by krajem rządziła jego partia/frakcja/koteria. Najpierw na placu Tahrir obalili Mubaraka, potem (a częściowo ci sami) Mursiego, a kto wie, może za jakiś czas obalą na tym placu Adliego Mansura, lub kogokolwiek, kto zostanie nowym prezydentem. Politykę raz zapoczątkowaną na placach trudno przerwać, chyba że równie zdecydowanie i brutalnie, jak zrobiła to wczoraj armia egipska.
Wydarzenia ostatnich 2 lat pokazują, że jeśli w Egipcie nie będzie działać aktywnie armia, ten niesłychanie ważny politycznie i geopolityczne kraj popadnie w niestabilność groźna dla siebie i sąsiadów w tym zapalnym regionie. Łatwo jest coś obalić, trudniej coś wznieść. Historia niedawna zna zresztą takie przypadki. Opanowani pasją demokracji Amerykanie aktywnie wspomogli obalenie południowowietnamskiego prezydenta Diema, by wprowadzić najlepszy z możliwych ustrojów i przy okazji do tego stopnia osłabili Wietnam Południowy, że aż do haniebnej amerykańskiej zdrady w Paryżu, był on skazany na bezpośrednią pomoc USA. Niedawno Amerykanie i wszelkiej maści demokraci cieszyli się z obalenia obrzydliwego dyktatora Perweza Muszarrafa w Pakistanie. W efekcie – co okazało się już na początku, gdy w zamachu zginęła Benazir Bhutto – oznaczało to destabilizację tego ważnego państwa. Pakistan Muszarrafa był państwem przewidywalnym, stabilnym i lojalnym sojusznikiem Ameryki w walce z tzw. terroryzmem, czyli z talibami w Afganistanie. Dzisiaj wolny i demokratyczny Pakistan jest krajem nieprzewidywalnym politycznie, nie tylko odchodzącym od sojuszu z USA, ale wręcz zagrożonym przejęciem władzy przez Talibów. Pakistan z silnego ogniwa antytalibskiej koalicji, stał się ich słabą, potencjalną ofiarą.
To samo może czekać Egipt. Jeśli zwolennicy kolejnych partii i przywódców będą jedni po drugich wychodzić na plac Tahrir, a o wyborze przywódcy w rzekomo demokratycznym kraju będzie decydować nie urna wyborcza, lecz liczebność demonstracji na placach, to z kraju, który był gwarantem spokoju na Bliskim Wschodzie, pierwszym, który unormował swoje stosunki z Izraelem, dając nadzieję na pokój w regionie, stanie się rozsadnikiem niepokoju.
Przed podobnym zagrożeniem uchronił się Recep Tayyp Erdogan, który wbrew niespotkanym w stosunkach między cywilizowanymi krajami naciskom Zachodu nie ugiął się przed miłośnikami demokracji i postępu, jasno dając do zrozumienia, że polityki nigdzie, a zwłaszcza w kraju demokratycznym, nie robi się na placach, a największy nawet tłum nie oznacza ani większości, ani racji, nie może więc decydować o tym, kto będzie rządził.
Wydarzenia wczorajszego wieczoru w Egipcie są smutnym dniem dla demokratów, liberałów, postępowców i im podobnych. Są dniem nadziei dla Izraela i tych, którzy chcą pokoju i stabilności. Skrzecząca rzeczywistość prawdziwej polityki wygrała z naiwnym idealizmem i ideologizmem dominującymi nad zdrowym rozsądkiem. I to dobrze…